ORDO ROSARIUS EQUILIBRIO – Songs 4 Hate & Devotion
CD 2010
Out Of Line [OUT 433]
autor recenzji: nichtig
Unikałem jakoś dotychczas twórczości ORE z racji poczucia obcości do manifestowanego przez nich hedonizmu i erotycznego rozpasania. Życie w tym wypadku oczyściło perspektywę. Zawarta tu muzyka jest delikatna, subtelna i głęboka zarazem. Bardowie Kali Yugi, którzy – jak mniemam – wcieliwszy w swoje życiorysy większość jej przywar, bynajmniej nie zagasili wewnętrznego – i będącego antytezą ducha obecnej epoki – płomienia.
Poważne piosenki? Arystokratyczny pop czy apokaliptyczny neofolk? Mniejsza. Douglas Pearce się zestarzał, ale ma następców. Zresztą wokalizy okazują się tu być bardziej strawne niż większość DiJowych, o takim Sol Invictus nie wspominając (a specyfikę głosu Davida Tibeta już może zostawię na boku). Uwzględniając dekadencję i „miękką” przystępność muzyczną tego materiału zauważam, że – aspirujące chyba do czegoś zbliżonego Spiritual Front pozostaje daleko w tyle, zresztą pominę milczeniem ostatni wybryk wspomnianych Włochów.
Wracając do ORE, zaskakuje mnie ile jest tu (być może diabolicznie fałszywego?) „idealizmu” (acz czy wszelki prawdziwy idealizm nie jest w swej istocie diaboliczny?). Przy czym jest to „idealizm”, który przeszedł chyba przez wszystko, co powinno go zabić – i jak się okazuje raczej oczyszczony niż zbrukany (ukłon w stronę Crowleya). Teksty wydają się naprawdę dotykać pewnego egzystencjalistycznego sedna, w szacie kontestacji naszej/nie-naszej epoki,
Nie wiem jak ten album wypada wobec tak cenionego obecnie ROME, bo nie śledzę twórczości tegoż, ale chyba adresatów mają zbliżonych. Zaryzykuję natomiast stwierdzenie, że ORE wypada mniej pretensjonalnie – choć miejscami chyba bardziej rozegzaltowanie – niż Haus Arafna (porównanie nieprzypadkowe, proszę zapoznać się z „You” rzeczonego; co prawda dźwiękowa rozbieżność jest oczywista, ale yyyy, fenomenologicznie obydwa materiały mają coś teges). A skoro już odniesienia niesiemy, to jeszcze coś: słuchając Songs 4 Hate & Devotion odczuwam niesmak do tych wszystkich tworów pokroju Rose Rovine e Amanti, tudzież do zakutych „tradycjonalistów” wypinających podgardla przy Von Thronstahl czy Triarii (zresztą, kurwa, patrzać kolaboracja Triarii z ORE tj. TriORE). I tym sposobem przesłuchanie tej płyty oprócz ukontentowania zmysłów może prowadzić do niebrzydkiego wniosku:
Dekadencja to zdrowie, moralność jest dla plebsu.
Ostatni krążek ORE to kompromis wobec komercji. Nie poczytuję tego za wadę, aczkolwiek zdecydowanie częściej sięgam po starsze tytuły szwedzkiego projektu. Do zobaczenia na Castle Party w Bolkowie!
U mnie klasyfikacja wydawnictw O(R)E prezentuje się bardzo prosto: Najstarsza najlepsza, a potem po kolei z górki, z wyskokiem przy okazji “Conquest…”, który jest na drugim stopniu podium. Ogólnie jednak niespecjalnie cenię ten produkt, choć jestem w stanie zrozumieć jego względną popularność.